wtorek, 5 lutego 2019

m i ę s o // improwizacja

 Spod półprzymkniętych powiek łypał na mnie uporczywie nieznośny wzrok. Rozbierał mnie do naga, rozdzierał duszę, widział, kształtował, odbierał siłę, doświadczał słabości, wytykał wady i popychał kiedy jakaś część mnie stała na skraju klifu. Każdy trybik w machinie mojego umysłu, widoczny był w moim ciele, w moich kościach, w całej kupie mięsa jaką się stałam pod wpływem tego wzroku. Stałam się czującym mięsem, leżącym na ladzie, oczekując na moment, w którym odrąbie mi się udo, a serce zostanie sprzedane za grosze, bo przecież – serca i mózgi są najtańsze! A moje oczy, moja dusza? Oderwana jako nieużytek, zbyt nieprzyjemnie bowiem patrzy się w tęczówki ofiary, którą się tak rozbiera, tak odziera ze skóry, wystawia na światło i każe prezentować. Prezentować, sprezentować siebie na talerzu, oddać do konsumpcji, oddać oczy, oddać serce, oddać duszę. Przecież to wszystko tak zbędne, tak niepotrzebne, potrzebne jest tylko mięso, jak najlepsze, jak najbardziej soczyste, z małą ilością tkanki tłuszczowej, ale bez przesady, inaczej źle się marynuje, a tym samym marnuje się. Taki kawał mięsa! A jak się marnuje!

I leżę na ladzie sklepowej, i czekam na moment kiedy sprzeda się ostatnia część mnie, kiedy ten wzrok mnie pożre, skonsumuje, zdegustuje, oceni, stwierdzi jak soczyste jest moje mięso, jak nic niewarty jest mój trybik w mózgu. Czekam na moment, w którym stara baba zza lady odrąbie mi łeb, zabierze pierś na rzecz innej starej baby, która musi nakarmić wnuki, które ją odwiedziły. Czekam na moment, kiedy jedne puste oczy, zabiorą mi wszystko, przekażą innym pustym oczom, a te kolejnym, a każde włókno, na które składa się moje mięso będzie krzyczeć i mój niemy krzyk oczu w ich mniemaniu będzie pusty. I znowu kolejny cios. Znowu kolejne uderzenie topora, wie Pani, tak źle się kroi, grube kości, mało mięsa, taki towar, straszne straszne, ale bywały tu gorsze, to naprawdę i tak dużo jak na nasze czasy, ciężko o lepszy towar, może mało, ale za to jak smacznie, zaręczam Pani. Kości Pani zawsze psu da! Zawsze do czegoś można wykorzystać.

Jak można wykorzystać nie-pusty wzrok, nie-niemy krzyk, nie-niebijące serce, nie-zimne ciało, serce, którego nawet chłód lady nie może oziębić, zaziębić, może dodać tylko gorączki? Tego nie można wykorzystać, to przecież trzeba zutylizować, wie Pani, pies zje, mój je, to Pani też zje. Ale to zawsze się jakoś wykorzysta. Topór. Zamach. Szelest. Zamach stanu! Zabierają mi godność, zabierają moje mięso, moje mięso myślące, moje mięso czujące, moje mięso niesoczyste, niewykorzystywalne. Chcę moje mięso z powrotem! Oddajcie mi je! Oddajcie moje oczy, wy puste kurwy, z pustymi oczyma, z pustymi sercami, z pustymi mózgami. Wy puste szmaty, oddajcie mi mnie, a nie wyrzucacie na ladę i handlujecie czującymi zwłokami. Świętokradztwo! Na dodatek - w święta! Podam Was do sądu boskiego!

Cholera.
Ciągle się łapię na tym.
Przecież już nie funkcjonuje, zdelegalizowali go jakieś dwa tysiące lat temu.
Szkoda.
Może przyjmą moją apelację.
Krzyk mięsa nie może być przecież obojętny.
Przecież – na ogół nie krzyczy.


Chyba. 

piątek, 15 lipca 2016

cyrk nocy // erin morgenstern



Czarno-białe pasy. To jedyne co widzisz przed przestąpieniem bramy Cyrku Nocy. Choć kolejka wydaje się nie mieć końca, nim zdążysz się obejrzeć, otwierasz pierwszą stronę i początkowo zaskakuje Cię wszechobecny, wręcz namacalny czar tego miejsca. Stoisz oniemiały i wraz z każdą sekundą uświadamiasz sobie, że to wszystko nie jest zwykłą iluzją. Otacza Cię najprawdziwsza magia. Robisz pierwsze kroki, niepewnie stąpasz po czarnej ziemi, która na myśl przywodzi wypolerowaną posadzkę. Z każdym oddechem cyrk staje się Twym tlenem. Przed oczyma przemyka Ci cień przeszłości - setki kolacji, rozpoczynających się wraz z wybiciem północy. Pojawiała się na nich ta sama kobieta guma, która właśnie oczarowała Cię swym pokazem. 
Wchodzisz na dzieciniec skąpany w blasku ognia. Jednak płomienie tańczące wokół nie są jak na cyrk przystało, zwyczajne. Owo ciepło ma barwę oślepiająco białego śniegu. To ten ogień zdaje się nadawać temu miejscu życie. Wpatrujesz się w niego, jednak po chwili odrywasz od niego wzrok popychany przez niesforne słowa. Błąkasz się między pewną iluzjonistką, mężczyzną o dwóch twarzach, rudymi bliźniętami i pewnym widzem, który zakochuje się w tym miejscu tak samo jak ty. Nie jesteś w stanie przestać oglądać się za mężczyzną w szarym garniturze, który ku Twojemu zdziwieniu nie rzuca cienia.

Snując się godzinami po zapełnionym cyrku, wydaje Ci się, że widzisz ducha pewnego, dobrze znanego magika, który miał okazję wystąpić w pobliskim teatrze. Odwiedzasz spowite mgłą namioty, jedne ogromne, inne tak umiejętnie schowane, że tylko nieliczni mogą znaleźć do nich wejście. Odkrywasz swą przyszłość wraz z wróżką, która zdaje się spoglądać ponad Tobą nieobecnym i jednocześnie skupionym wzrokiem. Tęskni za kimś, dostrzegasz to w jej oczach. Podziwiasz niesamowite budowle, podglądasz nieśmiało słodkie kociaki wykonujące sztuczki, taniec kobr w takt fleta, nieruchome żywe posągi...

Oszałamia Cię zapach karmelu, który przywodzi na myśl dzieciństwo. Czujesz, że żyjesz pośród mgły, owej woni i czarno-białego materiału. Jesteś w stanie dostrzec nielicznych ludzi w czerwonych szalach na tle eleganckich strojów. Stoją i zawzięcie rozmawiają przy niesamowitym zegarze, który przedstawia to co właśnie widzisz. Magię. 

Podziwiasz go jednak z oddali.

Gdy zastanawiasz się nad jego autorem zaczyna dziać się coś złego. Czujesz to, lecz mimo to widzisz dwoje kochanków, dziwnie znajomych. Gdzieś w kościach czujesz znajomy dreszcz - ich miłość nie ma racji bytu, skazana jest na porażkę. Oni o tym wiedzą, jednak walczą. On całuje ją zapamiętale, ona oddaje pocałunek. Wiesz, że zamiast kochać się, powinni chcieć się zabić. Uczucie bywa jednak silniejsze.



Wtem... Ogień gaśnie. Serce cyrku przestaje bić. Wszystko zamiera, staje się kruche, łamliwe. Znika gwar rozmów. Usta zamierają w trakcie miłosnych wyznań. Wszystko to dzieje się przez ogień, którego zabrakło. Czy kiedykolwiek znów zapłonie? Czy Cyrk znów obudzi się do życia? Nie jesteś pewien czy chcesz wiedzieć. Mimo to zostajesz. Spijasz słowa wraz z gorącą czekoladą przyglądając się ukradkiem. Wraz z tym smakiem poznajesz prawdę.
Wszystko to sprawia, ze chcesz więcej. Chcesz podążać za czarnym pociągiem, którym odjeżdża. Jednak Twoja wędrówka pozostaje jedynie możliwa w sercu, ponieważ na tym kończy się powieść ubrana w dwukolorowe pasy. A Tobie pozostaje tylko spoglądać na nie, zastanawiając się gdzie teraz cyrk pojawi się znikąd...

// tak, nie było mnie, bo szkoła. Ale jestem już. don't cry.

piątek, 13 maja 2016

it's about being honest.




              Każdy z nas zna takie piosenki. Zna takich artystów. Zna to uczucie, kiedy piosenka wpływa prosto w serce, czasem zatruwa niczym jad. Wciąga niczym narkotyk. Każdy zna artystów, którzy wciągają nas, nie pozwalają zapomnieć. Spędzamy godziny, dnie, tygodnie, miesiące a czasem nawet lata próbując poznać ich geniusz. I mimo tego upływającego czasu, nigdy nie przestają nas intrygować.
              Każdy z nas ma również takie playlisty, zapisane na kartach pamięci, skrawki papieru pokryte cytatami i tytułami. Godziny spędzone na poszukiwaniu tej piosenki, która kiedyś obiła nam się o uszy w radiu i od tego momentu nie daje spać. Przed oczami zawsze rysuje mi się wtedy mój pokój. Przygaszone światło gdzieś w kącie pokoju, jedna świeca, a w dłoni kubek kawy, lekko zabielonej mlekiem. Pół przymknięte oczy, głowa bezwiednie szukająca wsparcia w ścianie. A w tle…

One. Te jedyne. Tak zwykłam je nazywać.


              Prócz zupełnie różnych kawałków, dość dużą część stanowią utwory, które wypłynęły spod pewnych dłoni. Dłoni, które magicznie ujmują moje serce, otulają je i mówią. Mówią dźwiękiem. Mówią słowami. Ale mówią przede wszystkim tym niesamowitym, unikatowym głosem. I choć te dłonie tak pięknie trzymają moją duszę, czasem w tle tych melodii mogę usłyszeć pewien trzask. Trzask mojego serca, które otwiera się, lekko zgrzytając zardzewiałymi zawiasami. Otwiera się, by przyjąć jedyną w swoim rodzaju treść. A później po ciuchu, moje serce wypełnia się ciepłem. Łamie się lub tonie. Tonie w miłości, jaką obdarza nowo poznany obiekt. Pozornie obcy, staje się momentalnie czymś bliższym. I pozostaje w nim na zawsze.


            Tom Odell. To jeden z tych artystów, którego geniuszu nie potrafię pojąć już od jesieni 2012 roku, gdy to przypadkiem natrafiłam na Songs from Another Love. Do dziś pamiętam ten moment, kiedy usłyszałam pierwszy raz jego głos. Pianino, które rozdarło moją duszę. Momentalnie poczułam mrowienie na całym ciele. Takich rzeczy się nie zapomina. To jak pierwsza miłość. Mimo tego, że dawno już ze sobą nie jesteście, czasem podczas ciepłych wakacyjnych wieczorów, siedząc i wpatrując się w gwiazdy myślisz, że może to było te jedyne uczucie.
To takie cudowne uczucie móc powiedzieć „Znałam Another Love zanim stało się modne! Ha, bitches!”. Czuję poniekąd, że to moje życiowe osiągnięcie. Straight on my CV.


Ale to nie o Another Love będę mówić. Pfu, pisać. Another Love to piękna piosenka, jedna z tych jedynych (masło maślane), ale…


Każdy ją zna. 

 
             Aby zacząć chronologicznie, z Songs from Another Love (który ma 4 kawałki), moje serce tak doszczętnie [prócz oczywiście Another Love] skradło demo. Demo, które urzekło mnie swoją surowością nagrania, a przede wszystkim tekstem.




           Kocham momenty, gdy na ulicy zapanowuje cisza, a słońce chyli się ku zachodowi. Mieszając swoje barwy niczym wytrawny malarz, tworzy najpiękniejsze pejzaże. To bardzo kojarzy mi się z tą piosenką. Takie chwile zawsze napawają moje serce niepewnością. Czy jutro nastąpi nowy dzień? Czy dam radę unieść mój bagaż następnego dnia? Czy następnego wieczoru zobaczę się z najbliższymi mi osobami?

and if i say don't go, will ya stay tonight?

           Przypomina mi o wszystkim co przeszłam. O wszystkich warunkach jakie stawiałam, o moich prośbach, które nigdy nie zostały spełnione. O moich uczuciach wobec osób. O mojej obecnej miłości, wątpliwościami i obawami jakie są z nią związane. A przede wszystkim przypomina mi, jak bardzo samotna jestem w te piękne wieczory. I choć świat wokół zdaje się być taki cudowny, siedzę i nie potrafię zrozumieć, czy rzeczywiście mam rację, mówiąc że jestem silna wobec tego wszystkiego co mnie otacza…


            Przejdźmy do Long Way Down. To pierwszy studyjny album Odella, który zawiera w sobie 15 utworów (wersja Deluxe). Przepływa między balladami, wpada w wir emocjonalnych kawałków takich jak Hold me czy Till I Lost i radzi sobie z tym świetnie. Cały debiutancki album Toma to majstersztyk jakiego moje uszy nie są w stanie zrozumieć. Ten album to mój dom.





          Co urzekło mnie w tej piosence? Niekończące się pianino, idealnie mieszające się z wieczornym spacerem w górach. Pianino, które pokazuje, że nasze życie to droga, która naprawdę wydaje się być bardzo długa. Och, to najdłuższa droga jaką kiedykolwiek przejdziemy w swoim życiu. Więc na pewno tej podróży, żaden z nas nie chce odbyć samotnie. Bo wtedy ta droga stałaby się jeszcze dłuższa.

I byłaby jeszcze bardziej nieznośna. 

 



             Pusta droga, na której stoisz ty, sam. Trzymasz się kurczowo własnego płaszcza, tak mocno, że pobielały ci knykcie. We własnych dłoniach sklejasz serce – połamane i skurczone, płaczące z bólu. Co jeszcze gorsze? To Twoje serce.
I wołasz. I szukasz. I krzyczysz. Chcesz płakać. Jedyne co słyszysz to swój własny krzyk, który jest jak alarm. Ale nie potrafisz go wyłączyć, bo to twój krzyk. Sam sobie nie dajesz rady. Uciekasz, przewracasz się i walczysz, by w końcu z rozumieć, że to na nic. Potrzebujesz czyichś dłoni, a masz tylko swoje.

i've heard the rain is the city's tears

            Ten utwór przywodzi mi na myśl moment, gdy siedzę na podłodze w moim pokoju, oparta o ścianę, zakrywając swoje uszy. Bo nie potrafię już słyszeć bólu. Bólu, który mnie otacza w każdym, nawet najmniejszym drgnięciu gorącego powietrza. To niczym alarm, który próbuje mnie obudzić. Nie gódź się z tym. Nie uciekaj. Walcz. A kurz tańczący w powietrzu tylko zdaje się mnie w tym upewniać.




            Każdy z nas zna uczucie zupełnej zmiany. Moment, w którym naszym ulubionym kolorem staje się zielony, choć całe życie nas irytował. Ale to co kochaliśmy – weźmy na to różowy – zaczyna nas przytłaczać tak mocno, że ten wszechobecny róż sprawia, że zaczynamy w nim tonąć i tracić siebie. Dlatego zmieniamy swoje upodobania, siebie, swój charakter, ciało, wszystko. Zmieniamy nawet sposób w który kochamy. Tak samo jest z kłótniami. Kochamy kogoś mocno, bardzo. Ale ta osoba zaczyna nas z czasem irytować i potrzebujemy kłótni, zmiany, czegokolwiek, by móc kochać na nowo. Potrzebujemy swoistej burzy, która obmyje nas do czysta z bólu, mgły, która otacza nasze serce i tego różowego, który nas otaczał. Potrzebujemy zielonego.



            Na szczęście niesamowity Brytyjczyk nie spoczął na laurach i już 10 czerwca będzie miała miejsce premiera jego drugiego krążka. Zatytułowany będzie „Wrong Crowd” - jest to również tytuł pierwszego singla. A już 3 czerwca Tom Odell zagości na Orange Warsaw Festival! Choć nie będę miała okazji go zobaczyć na żywo, to jestem pewna, że dowiemy się podczas tego koncertu jeszcze więcej o zbliżającym się albumie, a przede wszystkim o nim samym jako człowieku. A na Wrong Crowd znajdziemy, prócz piosenki o tym samym tytule, utwór Magnetised i Somehow. I to o tej trójce chciałabym właśnie powiedzieć.





             Ten moment zagubienia pośród tłumu. Wydaje nam się, że pasujemy w tym miejscu układanki, choć wewnątrz coś w nas krzyczy – to nie są Twoi przyjaciele. Ty tu nie pasujesz. Często świadomie mieszamy się w złe towarzystwo, by spróbować dopasować się gdzieś, gdzie inni pasują. Wydaje nam się to takie nierealne, takie cudowne, ale wiemy… Wiemy, że to nie dla nas. Nasza rodzina, starzy przyjaciele, krzyczą, proszą, by w końcu tylko patrzeć na to co się z nami dzieje, bezsilnie załamując ramiona. Ale jak możemy pomóc czemuś, czego nie wiemy jak się pozbyć?




              Przywiązanie. Każdy z nas oddaje się komuś. Choć niekoniecznie ten ktoś tego chce. Nie chce naszego przywiązania. I to takie cholernie niesprawiedliwe! Wtedy tak często padamy ofiarami ludzi, których kochamy. Zabija nas własna broń – miłość. Chyba najgorsze uczucie jakie może być na świecie – widzieć, że osoba, która wywołuje w nas tyle uczuć, tak dobrych – nie szanuje ich, przekuwając je tym samym w coś co powoli zabija nas. Serce się łamie i jedyne co możemy usłyszeć to brzęk odpadających kawałków, odbijających się tak miękko, tak delikatnie od chłodnej posadzki. Nasze objęcia, tak mocno zaciśnięte, stają się obojętne…
             Tak boleśnie obojętne. Ten utwór zajmuje dość specjalne miejsce w moim sercu. Przypomina mi, że miłosny paraliż nigdy nie trwa wiecznie, a ja nie jestem w stanie przewidzieć co czuje druga osoba. Kojarzy mi się też z deszczem, który tak niemiłosiernie bije z nieba, ale to niebo również cieszy później oko swoją tęczą. Tak jak my. Mimo ran i bólu, który jest nam zadany, pamiętamy tylko o tej tęczy, która wymalowała ten lekki uśmiech na naszej zmęczonej już udawaniem twarzy…



              A Somehow? Somehow jest tak genialnym utworem, że mój mózg tego nie pojmuje. Odezwę się jak tylko zacznie pojmować, jakim cudem można tak pięknie sklejać słowa, tworząc historię, którą z taką pasją potrafi namalować muzyka. To trzeba po prostu usłyszeć, by zrozumieć moje uczucia. Jedyne na co zwrócę uwagę – to orkiestra w przejściach. Pieści moje uszy niczym najdelikatniejsze pocałunki i nie przestaje, nawet wtedy gdy ustaje muzyka…

somehow i always end up in your arms 

 


             Teraz powinnam podsumować. Ale nie dam rady, bo to artysta, którego odkrywam za każdym odsłuchaniem na nowo. Nie da się opisać tego jak specjalne miejsce zajmuje w moim życiu jego muzyka. To, że Tom Odell nigdy mnie nie zawiedzie i bezbłędnie odda moje uczucia, to chyba jedyna rzecz w moim życiu jakiej jestem pewna.

I w takie wieczory, które wypełniają całe moje ciało, tulą moją duszę i pozwalają się oczyścić to właśnie Tom Odell odbija się od szarych ścian mojego pokoju, by trafić prosto do mojego serca. A tam, kiedy piosenka zaczyna się kończyć, powoli zamykają się drzwi, a ono wypełnia się ciepłem. Ciepłem głosu, który zawsze będzie dla mnie unikatowym. Głosu, który prowadzi mnie. Prowadzi mnie między ścianami labiryntu jakim jest życie. 

piątek, 6 maja 2016

Kim jestem i co ja tutaj do cholery robię?


Gdybym była Włodkiem Markowiczem powiedziałabym Ci, abyś połączył kropki. Wspomniałabym również, że sama nie wiem co tu robię i dlaczego to piszę.
Ale nie jestem Włodkiem Markowiczem. Jedyne co nas łączy to nieokiełznany busz na głowie.

Chyba.




Mogłabym też w ogóle się nie przedstawiać, nie mówić kim jestem i od razu zacząć pisać swoje. Ale to chyba byłoby chyba nie fair wobec Ciebie - pojawiam się znikąd, zaczynam istnieć i zaprzątać Twoje myśli. Jakkolwiek by nie było - nie mam do tego prawa. I nie chcę pozostawić Cię bez wyjaśnienia kim jestem.

Zatem kim jestem?

Sobą. Jestem sobą. Jakkolwiek by to nie brzmiało, jestem sobą. Wiem, mocna tandeta. A tak na serio – moje imię to Magda, nie Magdalena. Zapamiętać. Na świecie pojawiłam się 3 grudnia 1999 roku, co oznacza, że na ten moment mam 16 lat. I to nie oznacza, że nie mam nic do powiedzenia.

Szok!
Sensacja!
Wszystkim spadły spodnie.


A jednak.


Zdarza się czasem moi drodzy Państwo, że ktoś umie myśleć.
 
Tyle zdecydowanie wystarczy Wam do życia. Poznacie mnie za pomocą znaków jakimi się
posługuję. Przepraszam - za pomocą słów.
Słów pisanych inaczej.