Każdy
z nas zna takie piosenki. Zna takich artystów. Zna to uczucie, kiedy
piosenka wpływa prosto w serce, czasem zatruwa niczym jad. Wciąga
niczym narkotyk. Każdy zna artystów, którzy wciągają nas, nie
pozwalają zapomnieć. Spędzamy godziny, dnie, tygodnie, miesiące a
czasem nawet lata próbując poznać ich geniusz. I mimo tego
upływającego czasu, nigdy nie przestają nas intrygować.
Każdy
z nas ma również takie playlisty, zapisane na kartach pamięci,
skrawki papieru pokryte cytatami i tytułami. Godziny spędzone na
poszukiwaniu tej piosenki, która kiedyś obiła nam się o uszy w
radiu i od tego momentu nie daje spać. Przed oczami zawsze rysuje mi
się wtedy mój pokój. Przygaszone światło gdzieś w kącie
pokoju, jedna świeca, a w dłoni kubek kawy, lekko zabielonej
mlekiem. Pół przymknięte oczy, głowa bezwiednie szukająca
wsparcia w ścianie. A w tle…
One.
Te jedyne. Tak zwykłam je nazywać.
Prócz
zupełnie różnych kawałków, dość dużą część stanowią
utwory, które wypłynęły spod pewnych dłoni. Dłoni, które
magicznie ujmują moje serce, otulają je i mówią. Mówią
dźwiękiem. Mówią słowami. Ale mówią przede wszystkim tym
niesamowitym, unikatowym głosem. I choć te dłonie tak pięknie
trzymają moją duszę, czasem w tle tych melodii mogę usłyszeć
pewien trzask. Trzask mojego serca, które otwiera się, lekko
zgrzytając zardzewiałymi zawiasami. Otwiera się, by przyjąć
jedyną w swoim rodzaju treść. A później po ciuchu, moje serce
wypełnia się ciepłem. Łamie się lub tonie. Tonie w miłości,
jaką obdarza nowo poznany obiekt. Pozornie obcy, staje się
momentalnie czymś bliższym. I pozostaje w nim na zawsze.
Tom
Odell. To jeden z tych artystów, którego geniuszu nie potrafię
pojąć już od jesieni 2012 roku, gdy to przypadkiem natrafiłam na
Songs from Another Love. Do
dziś pamiętam ten moment, kiedy usłyszałam pierwszy raz jego
głos. Pianino, które rozdarło moją duszę. Momentalnie poczułam
mrowienie na całym ciele. Takich rzeczy się nie zapomina. To jak
pierwsza miłość. Mimo tego, że dawno już ze sobą nie jesteście,
czasem podczas ciepłych wakacyjnych wieczorów, siedząc i wpatrując
się w gwiazdy myślisz, że może to było te jedyne uczucie.
To
takie cudowne uczucie móc powiedzieć „Znałam Another
Love zanim stało się modne! Ha, bitches!”. Czuję
poniekąd, że to moje życiowe osiągnięcie. Straight
on my CV.
Ale
to nie o Another Love będę
mówić. Pfu, pisać. Another Love to piękna piosenka, jedna z tych
jedynych (masło maślane), ale…
Każdy ją zna.
Aby zacząć chronologicznie, z
Songs from Another Love (który
ma 4 kawałki), moje serce tak doszczętnie [prócz oczywiście
Another Love] skradło demo. Demo, które urzekło mnie swoją
surowością nagrania, a przede wszystkim tekstem.
Kocham momenty, gdy na ulicy zapanowuje cisza, a słońce chyli się
ku zachodowi. Mieszając swoje barwy niczym wytrawny malarz, tworzy
najpiękniejsze pejzaże. To bardzo kojarzy mi się z tą piosenką.
Takie chwile zawsze napawają moje serce niepewnością. Czy jutro
nastąpi nowy dzień? Czy dam radę unieść mój bagaż następnego
dnia? Czy następnego wieczoru zobaczę się z najbliższymi mi
osobami?
and if i say don't go, will ya stay tonight?
Przypomina mi o wszystkim co przeszłam. O wszystkich warunkach
jakie stawiałam, o moich prośbach, które nigdy nie zostały
spełnione. O moich uczuciach wobec osób. O mojej obecnej miłości,
wątpliwościami i obawami jakie są z nią związane. A przede
wszystkim przypomina mi, jak bardzo samotna jestem w te piękne
wieczory. I choć świat wokół zdaje się być taki cudowny, siedzę
i nie potrafię zrozumieć, czy rzeczywiście mam rację, mówiąc
że jestem silna wobec tego wszystkiego co mnie otacza…
Przejdźmy do
Long Way Down. To pierwszy studyjny album
Odella, który zawiera w sobie 15 utworów (wersja Deluxe). Przepływa
między balladami, wpada w wir emocjonalnych kawałków takich jak
Hold me czy
Till I Lost i radzi sobie z tym świetnie.
Cały debiutancki album Toma to majstersztyk jakiego moje uszy nie są
w stanie zrozumieć.
Ten album to mój dom.
Co urzekło mnie w tej piosence? Niekończące się pianino,
idealnie mieszające się z wieczornym spacerem w górach. Pianino,
które pokazuje, że nasze życie to droga, która
naprawdę wydaje się być bardzo długa. Och, to najdłuższa droga jaką kiedykolwiek przejdziemy w swoim życiu. Więc na pewno tej
podróży, żaden z nas nie chce odbyć samotnie. Bo wtedy ta droga
stałaby się jeszcze dłuższa.
I byłaby jeszcze bardziej nieznośna.
Pusta droga, na której stoisz ty, sam. Trzymasz się kurczowo
własnego płaszcza, tak mocno, że pobielały ci knykcie. We
własnych dłoniach sklejasz serce – połamane i skurczone,
płaczące z bólu. Co jeszcze gorsze? To Twoje serce.
I wołasz. I szukasz. I krzyczysz. Chcesz płakać. Jedyne co
słyszysz to swój własny krzyk, który jest jak alarm. Ale nie
potrafisz go wyłączyć, bo to twój krzyk. Sam sobie nie dajesz
rady. Uciekasz, przewracasz się i walczysz, by w końcu z rozumieć,
że to na nic. Potrzebujesz czyichś dłoni, a masz tylko swoje.
i've heard the rain is the city's tears
Ten utwór przywodzi mi na myśl moment, gdy siedzę na podłodze
w moim pokoju, oparta o ścianę, zakrywając swoje uszy. Bo nie
potrafię już słyszeć bólu. Bólu, który mnie otacza w każdym,
nawet najmniejszym drgnięciu gorącego powietrza. To niczym alarm,
który próbuje mnie obudzić. Nie gódź się z tym. Nie uciekaj.
Walcz. A kurz tańczący w powietrzu tylko zdaje się mnie w tym
upewniać.
Każdy z nas zna uczucie
zupełnej zmiany. Moment, w którym naszym ulubionym kolorem staje
się zielony, choć całe życie nas irytował. Ale to co kochaliśmy
– weźmy na to różowy – zaczyna nas przytłaczać tak mocno, że
ten wszechobecny róż sprawia, że zaczynamy w nim tonąć i tracić
siebie. Dlatego zmieniamy swoje upodobania, siebie, swój charakter,
ciało, wszystko. Zmieniamy nawet sposób w który kochamy. Tak samo
jest z kłótniami. Kochamy kogoś mocno, bardzo. Ale ta osoba
zaczyna nas z czasem irytować i potrzebujemy
kłótni, zmiany, czegokolwiek, by móc kochać na nowo. Potrzebujemy
swoistej burzy, która obmyje nas do czysta z bólu, mgły, która
otacza nasze serce i tego
różowego, który nas otaczał. Potrzebujemy
zielonego.
Na szczęście niesamowity
Brytyjczyk
nie spoczął na laurach i już 10 czerwca będzie miała miejsce
premiera jego drugiego krążka. Zatytułowany będzie „Wrong
Crowd” - jest to również
tytuł pierwszego singla. A już 3 czerwca Tom Odell zagości na
Orange Warsaw Festival! Choć nie będę miała okazji go zobaczyć
na żywo, to jestem pewna, że dowiemy się podczas tego koncertu
jeszcze więcej o zbliżającym się albumie,
a przede wszystkim o nim samym jako człowieku.
A na Wrong Crowd znajdziemy, prócz piosenki o tym samym tytule,
utwór Magnetised i Somehow. I to o tej trójce chciałabym właśnie
powiedzieć.
Ten moment zagubienia pośród tłumu. Wydaje nam się, że pasujemy
w tym miejscu układanki, choć wewnątrz coś w nas krzyczy – to nie są Twoi
przyjaciele. Ty tu nie pasujesz. Często świadomie mieszamy się w
złe towarzystwo, by spróbować dopasować się gdzieś, gdzie inni
pasują. Wydaje nam się to takie nierealne, takie cudowne, ale
wiemy… Wiemy, że to nie dla nas. Nasza rodzina, starzy
przyjaciele, krzyczą, proszą, by w końcu tylko patrzeć na to co
się z nami dzieje, bezsilnie załamując ramiona. Ale jak możemy
pomóc czemuś, czego nie wiemy jak się pozbyć?
Przywiązanie.
Każdy z nas oddaje się komuś. Choć niekoniecznie ten ktoś tego chce. Nie
chce naszego przywiązania. I to takie cholernie niesprawiedliwe!
Wtedy tak często padamy ofiarami ludzi, których kochamy. Zabija nas
własna broń – miłość. Chyba najgorsze uczucie jakie może być
na świecie – widzieć, że osoba, która wywołuje w nas tyle
uczuć, tak dobrych – nie szanuje ich, przekuwając je tym samym w
coś co powoli zabija nas. Serce się łamie i jedyne co możemy
usłyszeć to brzęk odpadających kawałków, odbijających się tak
miękko,
tak delikatnie
od chłodnej posadzki. Nasze objęcia, tak mocno zaciśnięte, stają
się obojętne…
Tak
boleśnie obojętne.
Ten utwór zajmuje dość specjalne miejsce w moim sercu. Przypomina
mi, że miłosny paraliż nigdy nie trwa wiecznie, a ja nie jestem w
stanie przewidzieć co czuje druga osoba. Kojarzy mi się też z
deszczem, który tak niemiłosiernie bije z nieba, ale to niebo
również cieszy później oko swoją tęczą. Tak jak my. Mimo ran i
bólu, który jest nam zadany, pamiętamy tylko o tej tęczy, która
wymalowała ten lekki uśmiech na naszej zmęczonej już udawaniem
twarzy…
A Somehow?
Somehow jest tak genialnym utworem, że mój mózg tego nie pojmuje.
Odezwę się jak tylko zacznie pojmować, jakim cudem można tak
pięknie sklejać słowa, tworząc historię, którą z taką pasją
potrafi namalować muzyka. To trzeba po prostu usłyszeć, by
zrozumieć moje uczucia. Jedyne na co zwrócę uwagę – to
orkiestra w przejściach. Pieści moje uszy niczym najdelikatniejsze
pocałunki i nie przestaje, nawet wtedy gdy ustaje muzyka…
somehow
i
always end up in your arms
Teraz
powinnam podsumować.
Ale nie dam rady, bo to artysta, którego odkrywam za każdym
odsłuchaniem na nowo. Nie da się opisać tego jak specjalne miejsce
zajmuje w moim życiu jego muzyka. To, że Tom Odell nigdy mnie nie
zawiedzie i bezbłędnie odda moje uczucia, to chyba jedyna rzecz w
moim życiu jakiej jestem pewna.
I
w takie wieczory, które wypełniają całe moje ciało, tulą moją
duszę i pozwalają się oczyścić to właśnie Tom Odell odbija się
od szarych ścian mojego pokoju, by trafić prosto do mojego serca. A
tam, kiedy piosenka zaczyna się kończyć, powoli zamykają się
drzwi, a ono wypełnia się ciepłem. Ciepłem głosu, który zawsze
będzie dla mnie unikatowym. Głosu, który prowadzi mnie. Prowadzi
mnie między ścianami labiryntu jakim jest życie.